niedziela, 10 października 2010

Bez odbioru

W ostatnią środę, po ponad dobie spędzonej na lotniskach i pokładach samolotów, wylądowałem na warszawskim Okęciu. Minął już tydzień, także najwyższy czas na jakąś notkę.

Ostatnim przystankiem przed powrotem do Polski były Hawaje. Miałem okazję po trzech miesiącach pracowitych wakacji odpocząć w cieniu palm (i hoteli Honolulu).


Tradycyjną formą spędzania czasu na Hawajach jest surfowanie (absolutnie nie po internecie!). Ujeżdżanie fal było praktykowane przez tubylców długo przed pojawieniem się to kolonizatorów. Co więcej nie było to zwykła forma rozrywki, lecz raczej swego rodzaju rytuał.
Dziś każdy może spróbować swoich sił na desce. Z plaży Waikiki na morze w poszukiwaniu fal wypływają setki ludzi. Między innymi ta oto dzielna trójka z Polski:


Atrakcją w zupełnie innym stylu było Pearl Harbor. Uderzenie Japończyków na tę bazę wojskową zadecydował o przystąpieniu Stanów Zjednoczonych do II wojny światowej. Pancernik USS Arizona, który zatonął w kilku pierwszych minutach ataku, do dziś jest grobem dla ponad tysiąca marynarzy. Jest to wspaniałe miejsce pamięci przez które przewijają się tłumy turystów. Dla części z nich to pewnie zwykła atrakcja, ale myślę, że wielu świadomie chce oddać hołd poległym żołnierzom.
Było to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie, zwłaszcza w kontekście głosów, że w Polsce zbyt dużo czcimy powstańców, którym nie udało się wygrać z zaborcami czy hitlerowcami. Okazuje się, że "Gloria victis" nie jest tylko polską specjalnością.

                                                    * * *

W czasie wyjazdu podwoiłem liczbę słów w języku hawajskim, którymi się posługuję. Poza Aloha poznałem Mahalo, czyli dziękuję. Zatem:

Mahalo za czytanie moich wypocin przez wakacje. Nie było ich zbyt wiele, co pozostawia mi okazję do opowiadania wielu rzeczy osobiście. Dziękuję też bardzo za komentowanie - bez reakcji z Waszej strony notki byłyby jeszcze krótsze, lub jeszcze rzadsze (o ile to możliwe ;-)

niedziela, 19 września 2010

Las deszczowy

Pod koniec sierpnia, z okazji odwiedzin kolegi Jacka, wybraliśmy się do lasu deszczowego. Czy musieliśmy w tym celu lecieć do Brazylii, lub na Hawaje? Otóż nie - można znaleźć jeden w stanie Waszyngton (zgodnie z polską nomenklaturą geograficzną jest to wilgotny las strefy umiarkowanej). Trzeba przyznać, że miejsce to w pełni zasługuje na przymiotnik deszczowy - średnie roczne opady są tu ponad sześciokrotnie wyższy niż w Polsce. Wszystkie rośliny mają wspaniałe warunki do wegetacji, z czego też aktywnie korzystają.



Już po kilku krokach wśród otaczających Cię ogromnych drzew i kotar z mchów niepostrzeżenie przenosisz się do świata rodem z prozy Tolkiena.

To urokliwe miejsce to Hall of Mosses (Hol Mchów), a tutaj widać mnie na jego tle:


Jak na amerykańską atrakcję turystyczną przystało do samego serca lasu można wjechać samochodem, a żeby zobaczyć opisane właśnie miejsca wystarczy półgodzinny spacer. Można też próbować zamówić pizzę:



To koniec tej króciutkiej notki. Ostatnie trzy weekendy minęły szybko, ciekawie i w towarzystwie Jacka - najpierw jego przylot do nas, potem rewizyta w Kalifornii, a w końcu wspólnym wypad do Vegas (i okolic). Jeżeli nie uda się opisać moich wrażeń z tych wycieczek proszę winić o to moją pracę, którą kończę w tym tygodniu.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Szklany Most

Gdzie można pojechać w sobotę jeżeli mimo dobrych chęci nie wszystkim udało się wstać na tyle wcześnie by wybrać się do Portland? Pierwszą odpowiedzią jaką znaleźliśmy w poprzednią sobotę była Tacoma. Miasto to leży nad tą samą zatoką co Seattle, a historia rywalizacji tych dwóch ośrodków sięga chyba czasu ich założenia. Podobno szalę zwycięstwa na korzyść Seattle przechyliło otwarcie pierwszego tartaku właśnie w tym mieście.

Tacoma jest znana między innymi z Muzeum Szkła. W środku można znaleźć oczywiście wystawy różnych artystów, ale turystów przyciąga głównie ta część budynku:



We wnętrzu znajduje się pracownia dmuchania szkła. Z widowni przypominającej kinową można przyglądać się pracy grupy ludzi pod kierownictwem zaproszonego artysty. Nieznośnie gorącą atmosferę (powodowaną obecnością pieców przetapiających szkło w temperaturze ponad tysiąca stopni Celsiusza) "podgrzewa" jeszcze osoba komentująca na bieżąco co się dzieje, odpowiadająca na pytania i ogólnie uaktywniająca publiczność. Jej obecność jest niezbędna, gdyż wydmuchanie jednego talerza zajmuje mniej więcej pół godziny i chyba nie wiele osób dotrwałoby do końca ;-)

Od czasu do czasu Muzeum organizuje także zajęcia z projektowania dla dzieci. Polegają one na tym, że zebrane szkodniki rysują sobie obrazki, a najciekawsze z nich są zamieniane na ich oczach w figury z kolorowego szkła. Wystawa takich prac wygląda naprawdę ciekawie, niektóre z nich możecie zobaczyć na stronie Muzeum (flaszowy pokaz slajdów). Niestety w poprzednią sobotę nie było takich zajęć, a co gorsza i tak mam już więcej niż 12 lat...

Przestrzeń na około Muzeum też jest ładnie zagospodarowana:






Ogród













Samson










Do pozostałej części miasta prowadzi tytułowy Szklany Most.


Jak widać nazwa jest na wyrost - nie jest on zbudowany ze szkła. Gorzki smak tego perfidnego chwytu marketingowego osładzają jednak ozdoby, jak choćby to dno morskie na sklepieniu:



piątek, 6 sierpnia 2010

Skrzydlate Seattle

Seattle, na którego przedmieściach mieszkam, jest siedzibą wielu znanych na całym świecie firm. Pomijając pewną sporą firmę produkującą oprogramowanie zaczynała tu też największej na świecie sieci kawiarni - Starbucksa. Tutaj też swoją pierwszą fabrykę założył Edward Boeing. Początkowo mieściła się ona w budynku zwanym Red Barn Czerwona Stodoła. Obecnie, po przeniesieniu (!) "stodoła" jest jedną z części Muzeum Lotnictwa. Spragniony wrażeń turysta może na terenie muzeum:
  • wsiąść na pokład Air Force One używanego przez Kennedy'ego i Nixona
  • zobaczyć najszybszy samolot na świecie - Lockheed SR-71 Blackbird:

  • zrobić sobie groźne zdjęcie z myśliwcem z II wojny światowej


Dzięki świetnemu przewodnikowi to właśnie część muzeum dotycząca samolotów używanych w trakcie obu wojen światowych okazała się najciekawsza. Śledziliśmy ewolucję myśliwców od jednopłatowych, poprzez dwu i trzypłatowe z powrotem do jednopłatowych ;-) Jedna ciekawostka dotycząca uzbrojenia szczególnie zapadła mi w pamięć:

Karabin w samolocie można umieścić w różnych miejscach. Najlepiej celuje się jednak, gdy znajduje się na środku, na wysokości oczu pilota. To oznacza jednak, że tor pocisków będzie krzyżował się ze śmigłem. Oczywiście po jakimś czasie trwania pierwszej wojny światowej opracowano karabin maszynowy, który potrafił zsynchronizować się ze śmigłem. Ale jaki był pierwszy pomysł, ściśle strzeżony przez Francuzów? Obicie śmigła twardym metalem i strzelanie miedzianymi pociskami!

Zaintrygowany tym, co zastąpiło Czerwoną Stodołę postanowiłem odwiedzić także obecną fabrykę Boeinga. Oto i ona:



Nie wygląda imponująco? A widzisz te kilka par niebieskich drzwi? Każde z nich jest wielkości boiska piłkarskiego!
Jest to największy budynek na świecie pod względem objętości.
Na jego terenie można by zmieścić jeden cały Disneyland...
...wraz z parkingiem ;-)

We wnętrzu można zobaczyć jak składa się Boeingi 747 i 777, a także najnowsze cudo techniki Boeing 787 Dreamliner Liniowiec Marzeń. Kadłub tego samolotu jest wykonany w większości z tworzyw sztucznych, dzięki czemu jest lżejszy i spala mniej paliwa niż jego poprzednicy. Choć nie rozpoczął jeszcze stałych lotów pasażerskich, to wiele linii (m. in. Lot) czeka w kolejce by go kupić. Tymczasem polskich oficjeli dalej będzie woził Tupolew...

W fabryce nie można robić zdjęć, trzeba poczekać na powrót do pobliskiego centrum turystycznego. Tam też można zasiąść za sterami Boeing 727:



Airborne

niedziela, 25 lipca 2010

Let's go Mariners!

W ostatni czwartek miałem okazję spędzić czas jak prawdziwy Amerykanin - kibicowałem na meczu baseballowym: Red Sox z Bostonu kontra gospodarze Seattle Mariners.

Pierwsza rzecz, która mnie zaskoczyła: przy wejściu na stadion otrzymałem talię kart baseballowych z wizerunkami graczy Seattle Mariners. Do tej pory nie sądziłem, że istnieją one gdzieś poza hollywoodzkimi filmami i aukcjami, na których niektóre białe kruki osiągają zawrotne ceny. Na dowód zdjęcie mojej talii:

Przy okazji: mam podwójną kartkę Jacka Wilsona. Może ktoś chce się zamienić za Justina Smoaka?

W przeciwieństwie do europ
ejskiej piłki nożnej kibicowanie tutaj nie jest niebezpieczne. W rzędzie tuż przede mną siedzi obok siebie dwóch facetów, fanów przeciwnych drużyn. Co chwila zabawnie sobie docinają, ale o rękoczynach nie ma oczywiście mowy. Kibice Red Sox i Mariners są zupełnie wymieszani - nikomu nie przyszło do głowy wydzielać trybun dla gospodarzy i gości.

Jak to często w Stanach bywa największe niebezpieczeństwo czai się ze strony jedzenia:

Zasady gry okazują się bardziej skomplikowane niż przypuszczałem. Każdy, kto oglądał odpowiednią liczbę amerykańskich filmów wie, że baseball polega na uderzaniu piłki pałką i zdobywaniu baz. Diabeł tkwi jednak w szczegółach:
  1. Dlaczego jeden pałkarz schodzi po jednym odbiciu w pole, a inny zostaje w grze choć już kilkakrotnie się pomylił wystrzeliwując piłkę w stronę trybun?
  2. Kim jest człowiek w koszulce atakującej drużyny, czekający cały czas przy pierwszej bazie?
  3. Dlaczego w pewnym momencie miotacz Red Sox z premedytacją wykonuje 4 niepoprawne rzuty, aby tym samym oddać Marynarzom za darmo jedną bazę?



Na te i inne pytania grupie zagubionych osób nie pochodzących ze
Stanów odpowiadał sympatyczny Teksańczyk. Po mniej więcej godzinie rozumieliśmy już mniej więcej co się dzieje na boisku.






W czasie meczu panuje bardzo luźna, wręcz piknikowa atmosfera. Ludzie zdają się bardziej zajęci kupowaniem hot-dogów i waty cukrowej niż oglądaniem meczu.

Napięcie troszeczkę wzrasta gdy na boisko wychodzi Justin Smoak, najwyraźniej ulubieniec lokalnej publiczności, a z głośników na stadionie rozlega się znany motyw muzyczny ze Smoke on the water.


Mecz baseballowy zwykle składa się z 9 części zwanych inningami i trwa około 2 godzin. W tamten czwartkowy wieczór, właśnie w dziewiątym inningu zrozumiałem co jest pięknego w tej grze. Gospodarze w czasie jednej części zdołali odrobić pięciopunktową stratę i doprowadzić do remisu 6:6 (a niewiele brakowało by wygrali). Zasady nie dopuszczają możliwości zakończenia meczu bez wyłonienia zwycięzcy, także gra toczyła się dalej. Drużyny potrzebowały jeszcze pięciu kolejnych inningów by ostatecznie po około 4 godzinach rozstrzygnąć mecz z wynikiem 8:6 dla Red Sox.

Niestety drużyn gospodarzy, której kibicowałem przegrała. Nie ma jednak powodu by martwić się zbyt długo - w ciągu następnych trzech dni drużyny grały ze sobą każdego wieczoru. Ostatecznie rywalizacja zakończyła się remisem - po dwa wygrane mecze.

Let's go Mariners!

poniedziałek, 19 lipca 2010

Mythbusters: benzyna

Zwykle mówi się, że benzyna w Stanach jest tania jak barszcz. Przy okazji pierwszego tankowania postanowiłem to sprawdzić.

Cena za galon (około 3.785 litra) benzyny wynosiła 3.039$. Przy dzisiejszym kursie dolara daje to jakieś 2.55 złotego za litr. O ponad dwa złote mniej niż w Polsce (a większość produktów codziennego użytku jest tu droższa). Jak się okazuje twierdzenie Janusz Korwina-Mikke, że benzyna po odliczeniu podatków i akcyz mogłaby kosztować dwa złote nie jest wyssane z palca.

Jak już jesteśmy przy tematach samochodowych to kilka ciekawostek: pewnie się znowu okaże, że są to ciekawostki tylko dla mnie ;-)
  • na skrzyżowań zwykle można skręcać w prawo na czerwonym świetle. Działa to tak jak nasza "zielona strzałka" - powinieneś się najpierw zatrzymać na chwilę. Lepiej o tym nie zapomnij - w Redmond jest monitoring, który wychwytuje takie przewinienia.
  • gdy na skrzyżowaniu nie ma akurat sygnalizacji świetlnej pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy do niego przyjechał (chyba dopiero w przypadku remisów przepuszcza się tego po prawej stronie)
  • nie ma obowiązku jeżdżenia w lecie, w czasie dnia z załączonymi światłami mijania (no bo i po co?)
Podobno też polskie (czy nawet międzynarodowe) prawo jazdy jest ważne tylko przez miesiąc od przyjazdu. Zatem możliwe, że będę musiał zdawać tutaj egzamin.

No i w końcu rozstrzygnięcie naszego pytania:
  • Zgodnie z informacjami wyszukanymi w internecie barszcz czerwony kwaszony BIO kosztuje 29.25 złotych za litr.
    Zatem benzyna w Stanach jest tańsza niż barszcz w Polsce!

czwartek, 15 lipca 2010

Weekendowe atrakcje - cz. 2.


Mount Rainier to aktywny wulkan w okolicach Seattle. Choć ostatnia odnotowana erupcja nastąpiła w XIX wieku w okolicy można znaleźć drogowskazy wskazujące drogę ewakuacyjną na wypadek wybuchu.

Razem ze sporą grupą internów miałem okazję dotrzeć do znajdującego się na jego zboczach miejsce o romantycznej nazwie Paradise Raj.

Ruszamy w drogę, która okazuje się prowadzić głównie po śniegu. Niektórzy z internów mają okazję zobaczyć go pierwszy raz w życiu!

Wiele osób (w tym ja) ma na sobie typowo miejskie obuwie, zatem ślizgania jest co nie miara ;-) Takie buty na prawdę nie nadają się do chodzenia po śniegu - przemokły tak, że musiałem je suszyć przez kilka dni!



Z tymi dwoma dziewczynami dzielę biuro w pracy.






Coraz bliżej celu. Przeciwsłoneczne nakładki na okulary okazują się niezbędne. Przydałoby się też trochę oleju w głowie by posmarować kremem z filtrem nie tylko twarz. Niestety tego akurat mi zabrakło.





Interni w Raju:
Gdzie jest Błażej?






Na liście rzeczy do zabrania był też worek na śmieci.
Zagadka: do czego był on potrzebny?

Za zdjęcia w tym poście dziękuję kolegom internom - Miłoszowi i Billowi.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Weekendowe atrakcje - cz. 1.

W weekend Microsoft zorganizował dla internów kolejne specjalne atrakcje.

W sobotę odbył się "Puzzle Day" - Dzień Łamigłówek. Podobnie jak w przypadku cyrku zabawa okazała się lepsza niż się spodziewałem. Na jeden dzień zamieniliśmy się w detektywów z Redmond Yardu poszukujących sławnego złodzieja. Po drodze musieliśmy rozwiązywać zagadki, odwiedzać miejsca zbrodni, dać się porwać, a także kalibrować maszynę do rozpoznawania twarzy (i czapek):
Pewnym problemem okazała się znajomość języka angielskiego, a dokładnie rzecz biorąc specyficznych związków frazeologicznych. Jednym z haseł, które musieliśmy odgadnąć było buffalo wings bawole skrzydełka. Czy ktoś z szanownych czytelników wcześniej o nich słyszał?

W niedzielę wyruszyliśmy na podbój Mount Rainier, ale więcej o tym w następnym poście.

czwartek, 8 lipca 2010

Seattle down

Oto pierwszy wpis do bloga, który powstał z okazji mojego wyjazdu na praktyki do Microsoftu. Nie obiecuję regularnych postów, ale pewnie od czasu do czasu wrzucę tu jakieś zdjęcia, przemyślenia bądź sprawozdania.

Póki co wszystko dzieje się w bardzo dużym tempie. W niedzielę pojechałem do Warszawy, wziąłem udział w święcie demokracji, spakowałem się i po około 3 godzinach snu ruszyłem na lotnisko. Ciekawostka - udało mi się przejść przez kontrolę na Okęciu ze scyzorykiem. Po jakimś czasie stwierdziłem jednak, że lepiej powiedzieć o tym strażnikom niż mieć później problemy przy przesiadce.

Nóż został zatem w Warszawie, a ja poleciałem do Amsterdamu a stamtąd do Seattle. Dzięki zmianom stref czasowych po kilkunastu godzinach podróży nadal było poniedziałkowe przedpołudnie. Z lotniska wynajętym przez firmę samochodem pojechałem do przygotowanego już dla mnie mieszkania. Drodzy interni w Googla, czy o Was też tak dba firma? ;-) Tu oczywiście wychodzi moja zawiść - mnie nie chcieli zatrudnić w Mountain View.

Następnego po kilkunastu godzinach spania pierwszy dzień w pracy. Raczej bez rewelacji - składał się tylko z jakiś organizacyjnych spotkań. Co ciekawe na dwanaście osób zaczynających razem ze mną staż, aż pięciu chłopaków przyjechało z Polski.

Pierwszy dzień był też wspaniałą okazją do wypróbowania typowych lokalnych przysmaków:
  • Śniadanie


  • Obiad, czy raczej lunch

Supersize me, I'm ready!


Środa i czwartek w pracy mijają głównie na przygotowywaniu sobie stanowiska pracy. No i zaczyna się też moje oswajanie z Windowsem. To chyba będzie niezła zabawa - ostatni raz przez dłuższy czas używałem tego systemu kilka lat temu... Wydaje mi się, że w gimnazjum.

W środę zorganizowano dla internów jeszcze wyjście do cyrku. Brzmi to niezbyt imponująco, byłem bardzo sceptycznie nastawiony. Jednak przedstawienie, które zobaczyłem w "Cirque du Soleil" było na prawdę genialne. Clowni, których skecze na prawdę były śmieszne, magiczne sztuczki i zapierające dech w piersiach akrobacje. Wyobraźcie sobie na przykład dwóch rowerzystów jadących po linie zawieszonej nad sceną. To jeszcze nie koniec: pomiędzy nimi znajduje się tyczka, na której balansuje krzesło, na którym stoi trzeci linoskoczek...

Na koniec spektaklu każdy dostał jeszcze specjalny prezent. Jak to ujął jeden z internów: Can't complain about free zune (nie mogę narzekać na darmowego zuna)

Coś co mnie bardzo zaskoczyło tego dnia to liczba internów. Jest nas tutaj około tysiąca - na prawdę spory tłum gdy zgromadzi się go w jednym miejscu (albo co gorsza próbuje przewieźć autobusami).

Tym sposobem powoli osiedlam się tutaj...

Póki co nie mam aparatu, dlatego w tej notce jest tak mało zdjęć.