niedziela, 25 lipca 2010

Let's go Mariners!

W ostatni czwartek miałem okazję spędzić czas jak prawdziwy Amerykanin - kibicowałem na meczu baseballowym: Red Sox z Bostonu kontra gospodarze Seattle Mariners.

Pierwsza rzecz, która mnie zaskoczyła: przy wejściu na stadion otrzymałem talię kart baseballowych z wizerunkami graczy Seattle Mariners. Do tej pory nie sądziłem, że istnieją one gdzieś poza hollywoodzkimi filmami i aukcjami, na których niektóre białe kruki osiągają zawrotne ceny. Na dowód zdjęcie mojej talii:

Przy okazji: mam podwójną kartkę Jacka Wilsona. Może ktoś chce się zamienić za Justina Smoaka?

W przeciwieństwie do europ
ejskiej piłki nożnej kibicowanie tutaj nie jest niebezpieczne. W rzędzie tuż przede mną siedzi obok siebie dwóch facetów, fanów przeciwnych drużyn. Co chwila zabawnie sobie docinają, ale o rękoczynach nie ma oczywiście mowy. Kibice Red Sox i Mariners są zupełnie wymieszani - nikomu nie przyszło do głowy wydzielać trybun dla gospodarzy i gości.

Jak to często w Stanach bywa największe niebezpieczeństwo czai się ze strony jedzenia:

Zasady gry okazują się bardziej skomplikowane niż przypuszczałem. Każdy, kto oglądał odpowiednią liczbę amerykańskich filmów wie, że baseball polega na uderzaniu piłki pałką i zdobywaniu baz. Diabeł tkwi jednak w szczegółach:
  1. Dlaczego jeden pałkarz schodzi po jednym odbiciu w pole, a inny zostaje w grze choć już kilkakrotnie się pomylił wystrzeliwując piłkę w stronę trybun?
  2. Kim jest człowiek w koszulce atakującej drużyny, czekający cały czas przy pierwszej bazie?
  3. Dlaczego w pewnym momencie miotacz Red Sox z premedytacją wykonuje 4 niepoprawne rzuty, aby tym samym oddać Marynarzom za darmo jedną bazę?



Na te i inne pytania grupie zagubionych osób nie pochodzących ze
Stanów odpowiadał sympatyczny Teksańczyk. Po mniej więcej godzinie rozumieliśmy już mniej więcej co się dzieje na boisku.






W czasie meczu panuje bardzo luźna, wręcz piknikowa atmosfera. Ludzie zdają się bardziej zajęci kupowaniem hot-dogów i waty cukrowej niż oglądaniem meczu.

Napięcie troszeczkę wzrasta gdy na boisko wychodzi Justin Smoak, najwyraźniej ulubieniec lokalnej publiczności, a z głośników na stadionie rozlega się znany motyw muzyczny ze Smoke on the water.


Mecz baseballowy zwykle składa się z 9 części zwanych inningami i trwa około 2 godzin. W tamten czwartkowy wieczór, właśnie w dziewiątym inningu zrozumiałem co jest pięknego w tej grze. Gospodarze w czasie jednej części zdołali odrobić pięciopunktową stratę i doprowadzić do remisu 6:6 (a niewiele brakowało by wygrali). Zasady nie dopuszczają możliwości zakończenia meczu bez wyłonienia zwycięzcy, także gra toczyła się dalej. Drużyny potrzebowały jeszcze pięciu kolejnych inningów by ostatecznie po około 4 godzinach rozstrzygnąć mecz z wynikiem 8:6 dla Red Sox.

Niestety drużyn gospodarzy, której kibicowałem przegrała. Nie ma jednak powodu by martwić się zbyt długo - w ciągu następnych trzech dni drużyny grały ze sobą każdego wieczoru. Ostatecznie rywalizacja zakończyła się remisem - po dwa wygrane mecze.

Let's go Mariners!

poniedziałek, 19 lipca 2010

Mythbusters: benzyna

Zwykle mówi się, że benzyna w Stanach jest tania jak barszcz. Przy okazji pierwszego tankowania postanowiłem to sprawdzić.

Cena za galon (około 3.785 litra) benzyny wynosiła 3.039$. Przy dzisiejszym kursie dolara daje to jakieś 2.55 złotego za litr. O ponad dwa złote mniej niż w Polsce (a większość produktów codziennego użytku jest tu droższa). Jak się okazuje twierdzenie Janusz Korwina-Mikke, że benzyna po odliczeniu podatków i akcyz mogłaby kosztować dwa złote nie jest wyssane z palca.

Jak już jesteśmy przy tematach samochodowych to kilka ciekawostek: pewnie się znowu okaże, że są to ciekawostki tylko dla mnie ;-)
  • na skrzyżowań zwykle można skręcać w prawo na czerwonym świetle. Działa to tak jak nasza "zielona strzałka" - powinieneś się najpierw zatrzymać na chwilę. Lepiej o tym nie zapomnij - w Redmond jest monitoring, który wychwytuje takie przewinienia.
  • gdy na skrzyżowaniu nie ma akurat sygnalizacji świetlnej pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy do niego przyjechał (chyba dopiero w przypadku remisów przepuszcza się tego po prawej stronie)
  • nie ma obowiązku jeżdżenia w lecie, w czasie dnia z załączonymi światłami mijania (no bo i po co?)
Podobno też polskie (czy nawet międzynarodowe) prawo jazdy jest ważne tylko przez miesiąc od przyjazdu. Zatem możliwe, że będę musiał zdawać tutaj egzamin.

No i w końcu rozstrzygnięcie naszego pytania:
  • Zgodnie z informacjami wyszukanymi w internecie barszcz czerwony kwaszony BIO kosztuje 29.25 złotych za litr.
    Zatem benzyna w Stanach jest tańsza niż barszcz w Polsce!

czwartek, 15 lipca 2010

Weekendowe atrakcje - cz. 2.


Mount Rainier to aktywny wulkan w okolicach Seattle. Choć ostatnia odnotowana erupcja nastąpiła w XIX wieku w okolicy można znaleźć drogowskazy wskazujące drogę ewakuacyjną na wypadek wybuchu.

Razem ze sporą grupą internów miałem okazję dotrzeć do znajdującego się na jego zboczach miejsce o romantycznej nazwie Paradise Raj.

Ruszamy w drogę, która okazuje się prowadzić głównie po śniegu. Niektórzy z internów mają okazję zobaczyć go pierwszy raz w życiu!

Wiele osób (w tym ja) ma na sobie typowo miejskie obuwie, zatem ślizgania jest co nie miara ;-) Takie buty na prawdę nie nadają się do chodzenia po śniegu - przemokły tak, że musiałem je suszyć przez kilka dni!



Z tymi dwoma dziewczynami dzielę biuro w pracy.






Coraz bliżej celu. Przeciwsłoneczne nakładki na okulary okazują się niezbędne. Przydałoby się też trochę oleju w głowie by posmarować kremem z filtrem nie tylko twarz. Niestety tego akurat mi zabrakło.





Interni w Raju:
Gdzie jest Błażej?






Na liście rzeczy do zabrania był też worek na śmieci.
Zagadka: do czego był on potrzebny?

Za zdjęcia w tym poście dziękuję kolegom internom - Miłoszowi i Billowi.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Weekendowe atrakcje - cz. 1.

W weekend Microsoft zorganizował dla internów kolejne specjalne atrakcje.

W sobotę odbył się "Puzzle Day" - Dzień Łamigłówek. Podobnie jak w przypadku cyrku zabawa okazała się lepsza niż się spodziewałem. Na jeden dzień zamieniliśmy się w detektywów z Redmond Yardu poszukujących sławnego złodzieja. Po drodze musieliśmy rozwiązywać zagadki, odwiedzać miejsca zbrodni, dać się porwać, a także kalibrować maszynę do rozpoznawania twarzy (i czapek):
Pewnym problemem okazała się znajomość języka angielskiego, a dokładnie rzecz biorąc specyficznych związków frazeologicznych. Jednym z haseł, które musieliśmy odgadnąć było buffalo wings bawole skrzydełka. Czy ktoś z szanownych czytelników wcześniej o nich słyszał?

W niedzielę wyruszyliśmy na podbój Mount Rainier, ale więcej o tym w następnym poście.

czwartek, 8 lipca 2010

Seattle down

Oto pierwszy wpis do bloga, który powstał z okazji mojego wyjazdu na praktyki do Microsoftu. Nie obiecuję regularnych postów, ale pewnie od czasu do czasu wrzucę tu jakieś zdjęcia, przemyślenia bądź sprawozdania.

Póki co wszystko dzieje się w bardzo dużym tempie. W niedzielę pojechałem do Warszawy, wziąłem udział w święcie demokracji, spakowałem się i po około 3 godzinach snu ruszyłem na lotnisko. Ciekawostka - udało mi się przejść przez kontrolę na Okęciu ze scyzorykiem. Po jakimś czasie stwierdziłem jednak, że lepiej powiedzieć o tym strażnikom niż mieć później problemy przy przesiadce.

Nóż został zatem w Warszawie, a ja poleciałem do Amsterdamu a stamtąd do Seattle. Dzięki zmianom stref czasowych po kilkunastu godzinach podróży nadal było poniedziałkowe przedpołudnie. Z lotniska wynajętym przez firmę samochodem pojechałem do przygotowanego już dla mnie mieszkania. Drodzy interni w Googla, czy o Was też tak dba firma? ;-) Tu oczywiście wychodzi moja zawiść - mnie nie chcieli zatrudnić w Mountain View.

Następnego po kilkunastu godzinach spania pierwszy dzień w pracy. Raczej bez rewelacji - składał się tylko z jakiś organizacyjnych spotkań. Co ciekawe na dwanaście osób zaczynających razem ze mną staż, aż pięciu chłopaków przyjechało z Polski.

Pierwszy dzień był też wspaniałą okazją do wypróbowania typowych lokalnych przysmaków:
  • Śniadanie


  • Obiad, czy raczej lunch

Supersize me, I'm ready!


Środa i czwartek w pracy mijają głównie na przygotowywaniu sobie stanowiska pracy. No i zaczyna się też moje oswajanie z Windowsem. To chyba będzie niezła zabawa - ostatni raz przez dłuższy czas używałem tego systemu kilka lat temu... Wydaje mi się, że w gimnazjum.

W środę zorganizowano dla internów jeszcze wyjście do cyrku. Brzmi to niezbyt imponująco, byłem bardzo sceptycznie nastawiony. Jednak przedstawienie, które zobaczyłem w "Cirque du Soleil" było na prawdę genialne. Clowni, których skecze na prawdę były śmieszne, magiczne sztuczki i zapierające dech w piersiach akrobacje. Wyobraźcie sobie na przykład dwóch rowerzystów jadących po linie zawieszonej nad sceną. To jeszcze nie koniec: pomiędzy nimi znajduje się tyczka, na której balansuje krzesło, na którym stoi trzeci linoskoczek...

Na koniec spektaklu każdy dostał jeszcze specjalny prezent. Jak to ujął jeden z internów: Can't complain about free zune (nie mogę narzekać na darmowego zuna)

Coś co mnie bardzo zaskoczyło tego dnia to liczba internów. Jest nas tutaj około tysiąca - na prawdę spory tłum gdy zgromadzi się go w jednym miejscu (albo co gorsza próbuje przewieźć autobusami).

Tym sposobem powoli osiedlam się tutaj...

Póki co nie mam aparatu, dlatego w tej notce jest tak mało zdjęć.